Po co byłeś w Fatimie?

Nawet najznakomitsi tzw. publicyści katoliccy w znakomitych katolickich mediach mówią o Fatimie w kategoriach "tego świata", podkreślając sensacyjność zjawiska: że najważniejsza była beatyfikacja dzieci, że pierwszy raz to się zdarzyło, że ponad milion osób przyjechało, że Polacy byli drugą najliczniejszą grupą po Portugalczykach..... itd. Nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś zauważył, co Papież Franciszek mówił w m.in. w przemówieniu podczas modlitwy różańcowej w Fatimie, a to było bardzo ważne, inspirujące i wyjaśniające, kim Matka Boża w ogóle jest.

Papież mówił tak:

"Pielgrzymi z Maryją… .  Jaką Maryją? Nauczycielką życia duchowego, pierwszą, która poszła za Chrystusem „wąską drogą” krzyża, dając nam przykład, czy też Panią „nieosiągalną”, której nie da się naśladować? „Błogosławioną, ponieważ uwierzyła” Bożym słowom zawsze i w każdych okolicznościach (por Łk 1,42.45) czy też „Świętą z obrazka”, do której uciekamy się, by tanim kosztem zyskać łaski? Maryją – Dziewicą Ewangelii, czczoną przez modlący się Kościół, czy przeciwnie – Maryją naszkicowaną przez subiektywne wrażliwości, które widzą Ją jako powstrzymującą karzące ramię Boga gotowego do karania; Maryję lepszą od Chrystusa, postrzeganego jako bezlitosny Sędzia; bardziej miłosierną niż Baranek złożony za nas w ofierze?

Dopuszczamy się wielkiej niesprawiedliwości wobec Boga i Jego łaski, gdy twierdzimy ponad wszystko, że grzechy są karane przez Jego sąd, nie uznając – jak ukazuje Ewangelia – że są one odpuszczane przez Jego miłosierdzie! Musimy przedkładać miłosierdzie ponad sąd, a przecież sąd Boży zawsze będzie dokonywał się w świetle Jego miłosierdzia. Oczywiście, miłosierdzie Boże nie zaprzecza sprawiedliwości, ponieważ Jezus wziął na siebie skutki naszego grzechu wraz z należną karą. On nie zaprzeczył grzechowi, ale zapłacił za nas na krzyżu. A zatem, w wierze, która jednoczy nas z Chrystusowym krzyżem, jesteśmy wolni od swoich grzechów; odłóżmy na bok wszelkie formy lęku i strachu, ponieważ nie przystoi temu, kto jest miłowany"




Uchodźcy - opatrznościowy test chrześcijaństwa


J.H.H. Weiler, prawnik, profesor Uniwersytetu Harvarda, w 2003 roku, w książce "Chrześcijańska Europa"  zadaje pytanie o chrześcijańskie  korzenie europy w kontekście integracji Europejskiej. Jaką postawę wobec integracji europejskiej powinni zająć dobrzy chrześcijanie.
Dzisiaj stajemy przed jeszcze  trudniejszym pytaniem: Jaką postawę wobec uchodźców powinni zająć dobrzy chrześcijanie? Można pomyśleć, że fala uchodźców w Europie to sprawdzian z europejskiego chrześcijaństwa. Czy chrześcijanin z Europy jest gotów traktować uchodźcę jako bliźniego? Czy chrześcijanin z Europy potrafi głosić uchodźcy Dobrą Nowinę, dzielić się z nim Słowem Bożym? Czy Czy chrześcijanin z Europy jest w stanie udzielić pomocy uchodźcy i nie mieć do niego żalu, że bez podziękowania ucieknie dalej na Zachód? Czy może chrześcijanin z Europy boi się konfrontacji własnej religii z religią uchodźcy? Może pomaga uchodźcy, by zyskać wdzięczność?
W Starym Testamencie czytamy: "Jeśli w waszym kraju osiedli się przybysz, nie będziecie go uciskać. Przybysza osiadłego wśród was będziecie uważać za tubylca. Będziesz go miłował jak siebie samego, bo i wy byliście przybyszami z ziemi egipskiej" (Kpł 19, 32-34).
Jako chrześcijanie, wiemy, że mamy dzielić się z innymi nie tym, co nam zbywa, ale tym, co dla nas najcenniejsze. Wiemy, że przyjęcie obcego przybysza wymaga od nas czasu, zaangażowania i pieniędzy. Czy my, chrześcijanie z Europy, którzy walczyliśmy o odwołanie do chrześcijańskich korzeni w preambule Konstytucji Europejskiej jesteśmy rzeczywiście zakorzenieni w chrześcijańskie, jeśli chodzi o czyny?
GPS na Golgotę

Zaledwie półkilometrowa droga Jezusa na Golgotę wydaje się lekkim spacerem w porównaniu z „ekstremalnymi drogami krzyżowymi”, jakie wierni są gotowi przebyć dzisiaj. Zwykle liczą one od 40 km do ponad 100 km.  Odbywają się nocą.  Można wybrać trasę w Polsce lub za granicą. Na stronie EDK można wyczytać porady, jak się do niej przygotować: wziąć prowiant na drogę, m. in. czekoladę, batony, chałwę), ciepłe ubranie, wygodne buty, naładowany telefon komórkowy, latarkę. Warto przygotować sobie własny drewniany krzyż, mieć kijki do wędrówek pieszych, np. nordic walking, GPS i mapę obszaru, po którym przebiega trasa EDK. Jezus nie miał takiego wyposażenia. Szedł na Golgotę w spiekocie dnia. Upadał. Był wyszydzany, opluwany, wyśmiewany, bity, znieważany, aż do śmierci na krzyżu. To była „droga krzyżowa”. Skrajnie wyczerpująca. Przekraczająca granice wytrzymałości. Czy dodawanie przymiotnika „ekstremalna” jest konieczne, by podkreślić krańcowe doświadczenie, jakim było niesienie krzyża na własnych ramionach po to, by ponieść na nim śmierć?
Być może dla współczesnego katolika medytacja Drogi Krzyżowej to za mało. Choć buntuje się on przeciwko brutalistycznym spektaklom, jak np. „Klątwa”, krytykując zbyt ostre środki wyrazu, sam także szuka mocnych bodźców. Kontemplacja jest nie dla niego. Kolejne stacje Drogi Krzyżowej zawieszone na ścianach świątyń już nie budzą w nim żadnych emocji. Przyzwyczaił się do nich. Może brakuje mu wystarczająco wrażliwej wyobraźni, by utożsamiać się z męką Chrystusa? A może bliska relacja z Jezusem pozwalająca współodczuwać cierpienie w drodze na Golgotę jest zbyt daleka współczesnemu wierzącemu? Może skoncentrowany na sobie i ukierunkowany na własny rozwój osobisty chce się sprawdzić w długim nocnym marszu z GPS-em, bo w Drodze Krzyżowej Jezusa nie znajduje odniesień do własnego życia?
Niektóre hasła, towarzyszące kolejnym stacjom, jak np. „Nie bój się kroku w nieznane, bo żeby wygrać życie trzeba być szaleńcem”, czy „Nie martw się wszystkim, zajmij się tym, na co masz realny wpływ”, choć słuszne, przypominają raczej frazy z treningu motywacyjnego pracowników korporacji, niż zanurzanie się w mękę Chrystusa, co w końcu jest istotą Drogi Krzyżowej. Patrząc z punktu widzenia filozofii, ideę EDK można by wpisać w nurt egzystencjalizmu, który stawia na człowieka, uświadamia mu fakt, że może liczyć tylko na siebie i mówi mu, że o tyle się liczy, o ile jest w stanie przekroczyć samego siebie, bo podstawową zasadą etyczną egzystencjalizmu jest czynienie z siebie kogoś więcej, niż się jest naprawdę. Z Jezusem było odwrotnie. Jako Bóg "ogołocił samego siebie", i stał się człowiekiem. "Nie skorzystał ze sposobności...".
Ekstremalna Droga Krzyżowa mówi nieco o współczesnym duszpasterstwie. Coraz częściej adaptuje ono laickie trendy do ewangelizacji. Jeśli panuje moda na „selfie” – duszpasterze proponują „selfie z Maryją”. Jeśli coraz więcej osób sięga po sporty ekstremalne – zachęcają do „Ekstremalnej Drogi Krzyżowej”. Na ile uczestnikom tych wydarzeń rzeczywiście chodzi o duchowe przeżycie, a na ile o przygodę? Czy EDK nie przyciąga przede wszystkim  poszukiwaczy doznań, uzależnionych od stanu euforii? Pojawia się on właśnie w sytuacji wysokiego ryzyka, kiedy w organizmie zwiększa się wydzielanie norepinefryny, epinefryny i adrenaliny, które wprowadzają ciało i umysł w stan ekscytującego upojenia. Czy nie jest jedynie sposobem sprawdzenia siebie, własnej siły i wytrzymałości?  Gdzie przebiega granica między własnym egoizmem i chęcią dowartościowania się, a rzeczywistą potrzebą głębokiego duchowego przeżycia? Zjawisko EDK bez wątpienia jest znakiem czasu, który krzyczy: „żyj ekstremalnie”, bo takie życie jest dzisiaj w modzie. Czy ekstremalnie przyciąga do Boga? I czy EDK nadal jest Drogą Krzyżową?


Jestem katoliczką, byłam na "Klątwie" Olivera Frljicia. Czy jestem zgorszona?


Spektakl niezwykle ciekawy pod względem formy, dla mnie - rodzi wiele pytań. To tylko niektóre z nich:


1.Czy konieczna jest aż tak drastyczna forma (mocne sceny seksualne, monologi nasycone przekleństwami)?
2. Może każdy twórca używa takich środków na jakie go stać?
3. Czy można by to samo pokazać w bardziej łagodny sposób?
4. Może współczesny człowiek, zagłuszony rzeczywistością i znieczulony nadmiarem bodźców  potrzebuje tak silnych bodźców do refleksji jakie stosuje reżyser "Klątwy"?
5.  Ale czy ci najbardziej znieczuleni chadzają do teatru?
6. Dlaczego "wulgarne sceny" poruszają widownię?
7. A może wszyscy (każdy na swój sposób) jesteśmy znieczuleni i tak pewni swoich poglądów, że zamykamy się na innych?
8. Może tylko ci nie do końca znieczuleni, nie do końca przekonani, że posiadają pełnię prawdy nie boją się oglądać "Klątwy"?
9. Czy "Klątwa" rzeczywiście pobudza do refleksji, czy jest tylko "wiecem",  który "nakręca" przeciwnych obecnej władzy w Polsce i Kościołowi?


Sztuka jest poszukiwaniem Prawdy. I warto jej na to pozwolić. Czytając  książkę ks. Tomasa Halika, uznaną za najlepszą książkę teologiczną w Europie, znalazłam fragment - według mnie -  idealnie pasujący do zamieszania wokół "Klątwy", choć napisany 10 lat temu. Autor nawiązuje w nim do powieści "Don Kichot" Cervantesa i porównuje Kościół do Dulcynei. "Don Kichot i Sancho to dwie strony człowieka, dwie różne perspektywy widzenia świata: Don Kichot jest szaleńcem jedynie bez Sancha, podczas gdy Sancho bez Don Kichota jest przyziemnym gamoniem. Ani Don Kichot, ani Sancho nie widzą całej i prawdziwej Dulcunei, albo obaj też mają rację. Sancho ma z pewnością rację co do jej zewnętrznej postaci, podczas gdy Don Kichot doświadcza także tego, czym Dylcynea jest w ukryciu, w swych możliwościach: nie to, czym widzialnie jest, ale czym także mogłaby być". I dalej: "Gdy czytamy, co pisze Sancho o Kościele w dzisiejszej prasie bulwarowej, nie wątpimy, że jest to na swój sposób jakaś prawda, ale nie  jest to prawda cała i pełna. Gdy medytujemy na wzór mistyków o Kościele, jako apokaliptycznej niewieście, zstępującej z góry bez wady i skazy, niczym oblubienica z Pieśni nad pieśniami i Panna Niepokalana, nie wątpimy w prawomocność takiego punktu widzenia; ale też nie możemy zatykać uszu, gdy w zamknięte drzwi pokoiku naszej medytacji zastuka znowu Sancho Pansa, by nas swoimi uwagami ściągnąć z mistycznych wyżyn na ziemię. jednak cała prawda o Kościele nie mieszka ani na dole, na ziemi, ani na mistycznych wyżynach, ani też "gdzieś pośrodku". nie ma dwóch ani trzech Dulcynei, jest tylko jedna Dulcynea, widziana z różnych perspektyw".

Mnie, katoliczce, "Klątwa" zadaje pytanie, na ile potrafię swoją perspektywę postrzegania Kościoła jako Panny Niepokalanej przedstawić innym? I drugie: ile razy ja sama w swoim życiu przepiłowałam krzyż, tak, jak to się dzieje w gorszącej dla wielu, finałowej scenie "Klątwy" Olivera Frljicia?
















Rozmowy o człowieku. Rozmowy z ekspertami.

Zapraszam do lektury książki "Rozmowy o człowieku". Wywiady z ekspertami.
Do nabycia w sklepie i kawiarni AMAKURU, al. Solidarności 101, Warszawa.
Craig Venter o sztucznym życiu, Steven Pinker o tym, czy posługiwanie się językiem czyni nas ludźmi, Philip Zimbardo o postrzeganiu czasu, Daniel Goleman o psychologii lidera, Martin Seligman o szczęściu, Jane Goodall o szympansach i człowieku!

Dodawanie zła do zła



 "Sprawa prof. Chazana" - tak nazwijmy całe zjawisko - wyraźniej niż dotychczas pokazuje nam, w jakim punkcie rozwoju cywilizacji jesteśmy, my Europejczycy. Może warto się nad tym zastanowić, zanim ekskomunikujemy prezydent Warszawy, Hannę Gronkiewicz-Waltz. Spójrzmy na tę sytuację inaczej. Chrześcijaństwo samo przyczyniło się do sekularyzacji społeczeństwa. Pojmowanie Boga jako transcendentnego spowodowało oddzielenie sacrum od profanum.  W odróżnieniu od innych religii, przyroda nie miała dla chrześcijan statusu sacrum. To stworzyło przestrzeń do swobodnej aktywności człowieka. Został wyeliminowany pierwiastek mitologiczny i magiczny. Jednak uwolniona przestrzeń nie została wypełniona czymś, co można  by uznać za autentycznie chrześcijańskie. Jak zauważa czeski teolog, Tomas Halik, zapanował świecki humanizm, który był przetransformowaną przez oświecenie postacią chrześcijaństwa, "coraz węziej pojmowany, utylitarnie manipulacyjny, naukowo-techniczny racjonalizm". Do "dzieci moderny" teolog zalicza zarówno liberalizm, jak i antyliberalne reżimy totalitarne XX wieku. Friedrich Gogarten rozróżniał "sekularyzację" i "sekularyzm". Sekularyzację definiował jako rozwój społeczno-kulturalny, wspomagający suwerenność i odpowiedzialność człowieka. Rozwój ten uważał za owoc wiary, chrześcijańskiego "odczarowania świata". Za taki stan świata chrześcijanie powinni przejąć odpowiedzialność i w nim przeżywać swoją wiarę. Powinni "wytrzymać świeckość świata". Nie dążyć do chrystianizacji kultury, do jej reżyserowania, ale być partnerem dla świeckości kultury. Ludzki, zeświecczony świat powinien jednak zachować otwartość w swoich ostatecznych pytaniach. Taka postawa pozwala chrześcijaństwu stawać się świadectwem w partnerstwie, a nie z poczuciem wyższości wysyłać wszystkich, którzy myślą inaczej do piekła. 
Sekularyzm według Gogartena, stanowi degenerację sekularyzacji, w którym świat zasłania "sakralny" welon ideologii. Sekularyzm więc odrywa sekularyzację od jej chrześcijańskich korzeni i prowadzi do "autarkicznego indywidualizmu", w którym "człowiek nie poczuwa się już do żadnej odpowiedzialności, staje się manipulatorem, bezwzględnym konstruktorem swojego świata, przyrodę uważa tylko za materiał do budowy swego domu, sam zaś stawia się w pozycji bóstwa". Czy nie w sekularyzm właśnie wpisuje się sprawa prof. Chazana? Niestety, sekularyzm zaburza jasność myślenia i podpowiada fałszywe rozwiązania. Uśmiercanie czyni alternatywą dla cierpienia. Wyciąga fałszywy wniosek, twierdząc, że "ważniejsze było sumienie lekarza niż dobro pacjentki". A czy lekarz odmawiając aborcji chciał źle dla pacjentki? Czy, gdyby dokonał aborcji, byłoby to wyrazem troski o pacjentkę? W myśl sekularyzmu - tak. W myśl autarkicznego indywidualizmu - tak. W myśl egoizmu - tak. W myśl odpowiedzialności za życie i szacunku do człowieka - nie. 
Przytacza się argument, że dziecko żyło tylko tydzień. Czy to argument za tym, żeby je zabić? A dlaczego miało nie żyć nawet te kilka dni? Bo gdybyśmy nie widzieli jego śmierci, gdyby nastąpiła ona w zaciszu gabinetu,  to by jej nie było? Czy nie zachowujemy się jak dziecko, które zasłania sobie oczy i mówi: "nie ma mnie"? Zamach na życie, nawet w imię szczytnych idei, nieodwracalnie burzy porządek międzyludzki. A cierpienie zmusza do myślenia, czasami wywołuje krzyk rozpaczy, a czasem budzi pokorną wiarę. Dotyka sedna istoty człowieka, prowokuje pytania skierowane do Boga, rodzi spór z Bogiem. To wciąż jednak nie są argumenty za uśmiercaniem. Jak pisze Piotr Aszyk SJ, zamach na ludzkie życie w obliczu cierpienia jest dodawaniem zła do zła. "W cierpieniu nie chodzi o zwycięstwo, często bowiem przegrywamy, ale przegrywamy podwójnie lub wielokrotnie, gdy uciekamy się do niegodnych metod uporania się z nim". 
Dla współczesnego świata, nasiąkniętego sekularyzmem, te argumenty pewnie nie są przekonujące. Trzeba jednak nieustannie się zastanawiać, dlaczego one do niego nie docierają. Przed nami, chrześcijanami nie lada wyzwanie: nauczyć się żyć w świecie radykalnego pluralizmu i nie zeświecczyć swojej wiary.




Golgota stragan

Wciąż jeszcze słychać echa zgorszenia, jakie wywołał spektakl "Golgota picnic". Dziwnie jednak, osoby wierzące, religijne nie czują się obrażane przez butelki na wodę święconą w kształcie Matki Boskiej, z dziurką w główce czy młynki do pieprzu w kształcie Jezusa Chrystusa.  Może przyzwyczailiśmy się do kiczu? Czy banał religijnych gadżetów, jakie chętnie nabywamy nie jest wyrazem banału naszej wiary? Czy  wypełniona święconą wodą"boziulka" z dziurką w głowie nie okazuje się jedyną pamiątką z pielgrzymki?
Poniżej tekst opublikowany niegdyś w tygodniku "Idziemy". 
Przeczytaj, zanim trafisz na stragan z dewocjonaliami!
 
 
Wiara na straganie

     Butelka na wodę źródlaną w kształcie Matki Boskiej z odkręcaną główką już nie budzi emocji. Na rynku jest już dostępna patelnia, na której można usmażyć naleśniki z podobizną Jezusa czy tenisówki z wizerunkami świętych.      Funkcjonuje nawet lista TOP10, czyli ranking dziesięciu najdziwniejszych gadżetów religijnych. Na jej szczycie znalazła się damska bielizna z wizerunkiem Madonny z Dzieciątkiem i odtwarzacz MP3 w kształcie krzyżyka.
     Granicę pomysłów na gadżety religijne wyznacza dzisiaj jedynie pytanie: "czy da się to zrobić?". Tak jak dawniej pojawiały się breloczki czy kubki z niewolnicą Isaurą i innymi bohaterami popularnych seriali, tak obecnie sklepy z pamiątkami i przykościelne stragany zalewają przedmioty z wizerunkami świętych. Designerzy młynków do pieprzu w kształcie figurek Jezusa i Maryi przyznają, że ich celem jest wywołanie uśmiechu u kupujących. Z takim zamysłem sprzedawcy sprowadzają je do swoich sklepów. Sol-niczki, pieprzniczki i popielniczki z wizerunkami, które dawniej spotykano jedynie w miejscach sakralnych coraz częściej znajdują miejsce wśród tzw. "śmiesznych gadżetów". Ceny do wyboru.
     - Żyjemy w sferze pomieszania sacrum i profanum - mówią liturgiści. Ofiarą tego stanu rzeczy jest nie tylko chrześcijaństwo. Dla wyznawców judaizmu projektanci gadżetów mają breloczek "Say Blessing", w którym jest zapisanych kilka przydatnych błogosławieństw. W Izraelu pojawił się telefon koszerny. Z funkcji współczesnych komórek posiada jedynie możliwość wykonywania połączeń. Zablokowano numery, które mogłyby narażać na grzech, a automatyczne połączenia w czasie Szabatu osiągały horrendalne ceny za minutę. Jest coś także dla zagorzałych ateistów - urządzenie przypominające suszarkę, które służy do symbolicznego "odwrócenia chrztu świętego".
     PAPIEŻ W ZEGARKU
     Gadżetów religijnych wciąż przybywa. Ostatnio mogliśmy być tego świadkami podczas beatyfikacji Papieża-Polaka. Mimo stanowczych apeli Watykanu, by nie wykorzystywać wizerunku Jana Pawła II do celów komercyjnych, już wiele dni przed uroczystościami policja zatrzymała chińskich handlarzy z podróbkami szwajcarskich zegarków i wiecznych piór z wizerunkiem Papieża. Nawet najdziwniejsze przedmioty mają swoich kupców. Są wśród nich osoby, które deklarują się jako wierzące. Teraz Lourdes podbija linijka z Jezusem puszczającym oko. Takie przedmioty kupuje się w sanktuarium. Są torby i zegary z twarzą Jezusa, a nawet tostery, które wypalają na pieczywie wizerunek Jezusa przypominający ten z Całunu Turyńskiego.
     Niektórzy socjologowie postrzegają religijną gadżetomanię jako współczesny wyraz pobożności ludowej, która nie odróżnia tego, co zasługuje na szacunek, od tego, co sztucznymi zabiegami zdobywa sobie respekt. Nie wszyscy się z tym zgadzają. Obecnie modna jest akcja "Nie wstydzę się Jezusa". Jej autorzy na specjalnie stworzonej stronie internetowej piszą: "Chcemy obudzić sumienia Polaków. Młodych i dojrzałych. Stań do walki z samym sobą!". Akcji towarzyszy rozdawanie breloków. Gadżet czy coś więcej? Akcja słuszna czy nie? Ten przykład ilustruje złożoność zjawiska, które jest nie tylko przejawem pobożności ludowej. Jest ona piękna i potrzebna, choć wyśmiewana przez pseudoautorytety moralne jako przejaw katolicyzmu zaściankowego. Jednak gadżetomania religijna idzie dalej
    Niektórzy radzą, by rozróżnić dwa pojęcia: dewocjonalia i gadżety. To drugie kojarzy mi się z nachalną promocją firm, a Kościół to nie firma, która dba o tanią reklamę i rynki zbytu. Nie wrzucajmy więc do jednego worka tych dwóch pojęć. Dewocjonalia to przedmioty kultu religijnego dostępne w ogólnej sprzedaży: krzyżyki, różańce, medaliki. Przecież istnieje specjalny obrzęd błogosławieństwa takich przedmiotów. To podnosi ich rangę! Jednak granica między dewocjonaliami a gadżetami jest bardzo cienka, trudno definiowalna. Nie utyskuję, że te przedmioty są obecne na rynku. Nie twierdzę, że ich używanie jest czymś złym. Wszystko zależy od intencji osoby kupującej i używającej takiego przedmiotu. Bo jeśli satanista kupi krzyż i wykorzystuje go do profanacji, czy jest to rzecz dobra? Jeśli ktoś nabędzie odtwarzacz MP3 w kształcie aniołka i wykorzystuje go do słuchania muzyki, czy to coś zdrożnego?- zastanawiają się duszpasterze.
     Prof. Zbigniew Bokszański, socjolog kultury z Uniwersytetu Łódzkiego przyznaje, że wizerunek Jezusa Chrystusa i Matki Bożej został strywializowany. Utraciliśmy dystans do zjawisk i postaci dawniej darzonych szacunkiem, także do najświętszych. To, co pierwotnie miało służyć rozwojowi pobożności, zaczęło służyć komercji na równi z wizerunkami popkulturowych gwiazd. "Jest to typowe dla społeczeństw demokratycznych, które obok wolności cenią równość" -przyznaje prof. Bokszański na łamach "Dziennika Łódzkiego".
     Zdaniem siostry Natanaeli Błażejczyk, konsultor Rady ds. Kultury i Ochrony Dziedzictwa Kulturowego Komisji Episkopatu Polski, przedmioty codziennego użytku nie licują z wizerunkami świętych. - To, co kiedyś tworzono na chwalę Boga, teraz służy biznesowi - mówi. - Równie dobrze można by umieszczać symbole sakralne na papierze toaletowym, ale czujemy, że byłoby w tym coś obrazoburczego. Myślę, że możemy tutaj mówić o obrażaniu uczuć religijnych. Jestem przeciwna takim gadżetom. Podobnie jak oleodrukom i innym kiczowatym formom przedstawiania sfery sacrum. Sztuka sakralna potrzebuje wzniosłej formy - dodaje.
     Znawcy sztuki sakralnej utrzymują, że dzieła człowieka wykorzystujące wizerunki świętych i symbole religijne powinny być łącznikiem między bytem a Bogiem, owocem mistycznego doświadczenia, do którego są zdolni jedynie niektórzy. Bo twórca nie może zniewalać innych swoim ludzkim wyobrażeniem o Świętym.
     KICZ NISZCZY DUCHA
     Zamieszanie z wykorzystywaniem wizerunków świętych i symboli wiary nie zaczęło się dzisiaj czy wczoraj. Obrazy i rzeźby nawiązujące do wiary chrześcijańskiej przeszły w kościele długą drogę. Pierwsze płaskorzeźby o treściach religijnych tworzono w katakumbach. O. Zbigniew Krysiewicz, dominikanin, zauważa, że człowiek nie mógł trwać wobec "empirycznie niewypowiedzianej pustki. Byłoby to nadludzkim wysiłkiem". Dlatego tworzył wizerunki.
     Chrześcijanie malowali winne grona, bochenki chleba, rybę, potem krzyże. W połowie VII wieku sobór w Trullo zakazał umieszczać znak krzyża na ziemi czy to w postaci mozaiki, czy malowidła, by nie deptać znaku zbawienia. Jednocześnie wierni szukali wizerunków Jezusa i Maryi. Popularność zdobył obraz, według tradycji "nieludzką ręką malowany", wizerunek Chrystusa na chuście. Legenda głosi, że sporządził go Ananiasz, sługa króla Abgara. Miał namalować portret dla swojego władcy, który zachorował na trąd. Kiedy jednak zobaczył Jezusa, wiedział, że nie da się odwzorować Jego majestatu i łaski. Jezus umył twarz, wytarł chustą i dal Ananiaszowi. Kiedy król Agar zobaczył wizerunek na niej, ozdrowiał.
     Wkrótce jednak obok prawdziwej pobożności pojawiły się nadużycia. Nie tylko uważano, że trzeba mieć bogato ozdobiony Kościół, ale zaczęto nawet malować postacie Jezusa i świętych na codziennych szatach. "Nierzadkie były sytuacje, kiedy ikon używano jako »świadków«w sądach lub też przynoszono obrazy na ceremonię chrztu, gdzie spełniały funkcję rodziców chrzestnych. (...) Wielu kapłanów sprawowało Mszę Świętą na ikonie zamiast na ołtarzu, inni zdrapywali wizerunki ze ścian i mieszali je z darami chleba i wina, podając potem wiernym jako »pełniejszą« Komunię świętą" - pisze Anna Ewa Guzik w książce "Historia Kościoła w pigułce". Wobec takich form pobożności musiał pojawić się sprzeciw. Spór o wizerunki świętych doprowadził w Kościele do konfliktu obrazoburczego. Przeciwnicy kultu obrazów niszczyli ikony, prześladowali i skazywali na śmierć ich czcicieli. Zwolennicy to samo czynili z tymi, którzy usuwali obrazy ze świątyń. W końcu papież Grzegorz III zwołał w Rzymie sobór, który orzekł, że nie może należeć do Kościoła ten, kto znieważa wizerunki świętych.
     Pierwsza oficjalna nauka Kościoła dotycząca kultu obrazów sięga 787 roku. Na Soborze Nicejskim II w kwestii sporządzania obrazów odwoływano się do tajemnicy Wcielenia. Skoro Bóg stał się człowiekiem, można go przedstawiać na obrazach. Ikonom należy się cześć i szacunek, ale nie uwielbienie, bo ono przysługuje jedynie Bogu.
     Z czasem obok obrazów i wielkich dzieł sztuki zaczęły masowo powstawać dewocjonalia i pamiątki o tematyce sakralnej. Mimo mniej podniosłej formy, i one miały służyć pobożności i szerzeniu kultu, prowadzić do spotkania ze Stwórcą. W tę dziedzinę wdarł się jednak kicz, który koneserzy sztuki definiują jako deformację pozbawioną smaku poznania prawdy i piękna. I wdarła się komercja, której pokłosiem są religijne gadżety. Dlatego świadomy chrześcijanin XXI wieku powinien im się przeciwstawiać. "Bo dzieło sztuki sakralnej - pisał Thomas Merton - musi być autentycznie duchowe, prawdziwie wierne tradycji, żywe artystycznie. (...) Jeśli dzieło sztuki religijnej nie ma tych podstawowych cech, pozostaje martwe. Taka sztuka jako przedmiot kontemplacji i upodobań jest podobna do zepsutej strawy, a żywienie się nią ma złe skutki duchowe".


Monika Florek-Mostowska

Tekst pochodzi z Tygodnika

21 sierpna 2011